O Piśmie Świętym

niedziela, grudnia 21, 2008

"Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić"

Właśnie zdałem sobie sprawę, co (być może) znaczą te słowa. W paradoksalnych okolicznościach. Oto w Wikipedii, w haśle "Tora" znalazłem następujący fragment: "Chrześcijanie są zwolnieni od ścisłych przepisów prawa Tory, danych wyłącznie Żydom, poprzez wypełnienie się Starego Testamentu przyjściem Mesjasza".

Do tej pory wspomniane "wypełnić" miało dla mnie znaczenie dość abstrakcyjne. Teraz jednak, tak mi się zdaje, schwyciłem pewien sens. Otóż my, chrześcijanie, wierzymy, że niektóre z przepisów Starego Przymierza straciły swą wagę wraz z przyjściem Chrystusa. Dlaczego? Bo szczegółowe zasady były tylko i aż przygotowaniem do wielkiego, wszechogarniającego prawa miłości. Jesteśmy w tym podobni do dziecka, które najpierw uczy się reguł ("nie wolno zabierać cudzych rzeczy", słyszy chłopczyk sięgający po cudzą zabawkę w piaskownicy), a dopiero potem zaczyna nabierać zrozumienia tak abstrakcyjnego pojęcia jak miłość. Kiedy zaczniemy naprawdę kochać, nie będziemy potrzebowali norm regulujących każdy wycinek naszego życia. Wystarczy miłość Boga, siebie i bliźniego, własne sumienie i niewielka liczba ogólnych wytycznych (takich jak Dekalog), które pokierują naszymi poczynaniami. O czymś podobnym pisał w swych listach święty Paweł.

W tym właśnie sensie wiele z nakazów Starego Prawa "wypełniło się" — to znaczy przestało obowiązywać, wykonało już swoje zadanie.

Teraz tylko cała trudność w określeniu, z których zasad jesteśmy zwolnieni, które natomiast trzeba zachować...

niedziela, marca 30, 2008

Nowe miejsce

Postanowiliśmy umieszczać komentarze do Dziejów Apostolskich w osobnym miejscu. Oto adres: www.komentarzebiblijne.blogspot.com . Zapraszamy!

Dz 1, 12-14

12 Wtedy wrócili do Jerozolimy z góry, zwanej Oliwną, która leży blisko Jerozolimy, w odległości drogi szabatowej. 13 Przybywszy tam weszli do sali na górze i przebywali w niej: Piotr i Jan, Jakub i Andrzej, Filip i Tomasz, Bartłomiej i Mateusz, Jakub, syn Alfeusza, i Szymon Gorliwy, i Juda, [brat] Jakuba. 14 Wszyscy oni trwali jednomyślnie na modlitwie razem z niewiastami, Maryją, Matką Jezusa, i braćmi Jego.

sobota, marca 29, 2008

Dz 1, 1-11

1 Pierwszą Księgę2 napisałem, Teofilu2, o wszystkim, co Jezus czynił i czego nauczał od początku 2 aż do dnia, w którym udzielił przez Ducha Świętego3 poleceń Apostołom, których sobie wybrał, a potem został wzięty do nieba. 3 Im też po swojej męce dał wiele dowodów, że żyje: ukazywał się im przez czterdzieści dni i mówił o królestwie Bożym. 4 A podczas wspólnego posiłku4 kazał im nie odchodzić z Jerozolimy, ale oczekiwać obietnicy Ojca:
«Słyszeliście o niej ode Mnie - [mówił] - 5 Jan chrzcił wodą, ale wy wkrótce zostaniecie ochrzczeni5 Duchem Świętym». 6 Zapytywali Go zebrani: «Panie, czy w tym czasie przywrócisz królestwo Izraela?» 7 Odpowiedział im: «Nie wasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą, 8 ale gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami6 w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi».
9 Po tych słowach uniósł się w ich obecności w górę i obłok zabrał Go im sprzed oczu. 10 Kiedy uporczywie wpatrywali się w Niego, jak wstępował do nieba, przystąpili do nich dwaj mężowie w białych szatach. 11 I rzekli: «Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba».

Komentarze do Dziejów Apostolskich

Przed nami okres wielkanocny. Jak łatwo sprawdzić, dłuższy od wielkopostnego. Jak mówi Ojciec Paweł Gużyński, jest bardzo ważne, aby nie przespać tego okresu, w którym powinniśmy przeżywać radość ze Zmartwychwstania. Triduum Paschalne to przecież bardziej początek niż koniec.

Wierze pomaga zaangażowanie. Szczególnie wspólne. Istotna jest także otwartość, wyjście ku innym. Dlatego pomyśleliśmy z Piotrkiem i Wojtkiem, że będziemy tutaj codziennie umieszczać swoje komentarze do Dziejów Apostolskich, oparte na własnej lekturze i przemyśleniach. Zachęcamy Was także do czytania i komentowania.

Dlaczego właśnie Dzieje? Odpowiedzi dostarcza kalendarz czytań liturgicznych: właśnie ta księga w szczególny sposób towarzyszy naszej powielkanocnej refleksji. Przeżywszy śmierć Chrystusa i Jego Zmartwychwstanie, pragniemy teraz sięgnąć do początków Kościoła, aby wraz z pierwszymi chrześcijanami szukać swojego miejsca w owczarni Dobrego Pasterza.

W każdym dniu przyglądamy się kolejnemu fragmentowi Pisma Świętego, zgodnie z podrozdziałami wyróżnionymi w Biblii Tysiąclecia.

Na koniec trzeba dodać, że jesteśmy amatorami, nie ubiegaliśmy się o imprimatur ani nihil obstat. Wydaje się nam, że pozostajemy w zgodzie z nauczaniem Kościoła, niekiedy zaglądamy do Katechizmu oraz innych źródeł. Mimo to jednak nie można traktować naszych komentarzy jako wykładni wiary. Nie takie też jest ich przeznaczenie.

piątek, lutego 15, 2008

Dwa szczegóły

Ez 18, 21-28
Ps 130 (129)
Mt 5, 20-26



Tym razem chciałem krótko zwrócić uwagę tylko na dwa szczegóły. Jeden z nich zresztą nie pochodzi nawet z dzisiejszych czytań, ale trafiłem na niego podczas przeglądania kontekstu. Ale najpierw (co logiczne) drugi.

Mt 5, 22-23: wydaje mi się, że mamy tutaj pewne stopniowanie. Gniew, pogarda, oskarżenie o bezbożność. I to ostatnie jest karane najsurowiej. Ciekawe. Bo jakże to tak? Gorsze niż pogarda jest zarzucanie komuś (jak rozumiem: fałszywie), że jest człowiekiem bezbożnym? Zapewne pod rozwagę.

Ez 18, 32: "Ja nie mam upodobania w śmierci". Nie mam upodobania w śmierci. Myślę, że to zdanie dobrze określa przedmiot miłości Bożej. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Bóg kocha nawet szatana; ale nie kocha śmierci, nie kocha grzechu. Nie kocha tego, co jest w swej istocie odwróceniem, oddaleniem się od Niego.

Ale tu chodzi też chyba o coś innego. Bóg nie znajduje upodobania w śmierci duchowej i nigdy się do niej przyczynia. Nie niszczy godności ludzkiej. Ale ma prawo i moc odbierać życie — to ziemskie, bo życie wieczne tak naprawdę odbieramy sobie sami. Przekonuję się po raz kolejny, że życie ludzkie (wartość witalna, w podziale Schelera umieszczona poniżej wartości duchowych i transcendentnych) nie jest (rzec by się chciało: "...nie jest w naszym życiu...") najważniejsze i nie można mieć do Boga pretensji, że je odbiera. Można mieć pretensje do siebie samego, że się je źle wykorzystało. I to się pewnie dzieje w piekle...

czwartek, lutego 07, 2008

Początek postu

Jak wiadomo, Jezus powiedział: "Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię". Nie powiedział: "Nie jedzcie słodyczy i ciastek". Dlatego może warto zamienić postanowienia negatywne w pozytywne: nie tyle odmawiać sobie czegokolwiek w okresie postu, co raczej zmienić (choć odrobinę) kierunek swojego życia. Na przykład poświęcając trochę czasu lekturze Pisma Świętego. Tą myślą wiedziony, postanowiłem codziennie przeglądać czytania mszalne (można je znaleźć w małych przenośnych kalendarzykach liturgicznych albo na stronie www.biblia.pl). Jest raczej nieprawdopodobne, żebym codziennie opisywał swoje przemyślenia, ale dzisiaj akurat mi się udało. Zachęcam do spojrzenia i komentarzy. Oczywiście i jak zawsze, wszystko poniższe jest jedynie interpretacją. Mam nadzieję, że sensowną, ale na pewno nie jedyną.

Jl 2, 12-18
Ps 51[50], 3-4. 5-6a. 12-13. 14 i 17
2 Kor 5,20 - 6,3
Mt 6, 1-6. 16-18

Zastanowiło mnie, jak to jest: u Joela mamy wprawdzie wyraźny nakaz "Rozdzierajcie wasze serca, a nie szaty", ale jednak kładzie się nacisk na wspólne przeżywanie postu. Wszyscy wychodzą na ulice i uczestniczą w zbiorowym lamencie, kapłani płaczą publicznie między przedsionkiem a świątynią i tak dalej. W ogóle cały fragment skupia się głównie na zewnętrznych manifestacjach smutku i żalu. A tymczasem Ewangelia jaka jest, każdy widzi.

Kolega, z którym rozmawiałem po wieczornej mszy u dominikanów, zaproponował wzięcie pod uwagę ogólnych różnic między Starym a Nowym Testamentem. Zatem wziąłem. I rzeczywiście: Stary jest zawsze konkretniejszy, bardziej uchwytny od Nowego, w większym stopniu nakierowany na odbiór zmysłowy. Różne przenośnie, poetyckie opisy, obrazowanie. Wielkie bitwy, opowieści o bohaterach. Natomiast w Nowym Testamencie wszystko przenosi się jak gdyby na inny poziom, walka Boga z Amalekitami staje się walką duchową Chrystusa z szatanem podczas postu na pustyni. Konkret staje się abstrakcją, a może raczej: konkret materialny przeistacza się w konkret duchowy.

W tym kontekście Nowy Testament mówi: post jest przede wszystkim sprawą Twojego przeżywania. Zewnętrzne znaki nie są konieczne. Nie ludziom pokazuj, że pościsz, ale Bogu. Także i Ty sam nie powinieneś koncentrować się na tym, co dookoła, ale szukać Boga przede wszystkim we własnym wnętrzu.

Czy zatem Nowy Testament przeczy staremu! Bynajmniej! I to jest moment, w którym jaśniejsze stały się nagle dla mnie słowa "Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić". Wygląda bowiem na to, że mamy tu do czynienia ze stopniowym budowaniem. Stary Testament jest fundamentem, na którym wznosi się gmach Nowego. Dlatego potrzebujemy Starego Testamentu, że stanowi on świadectwo i przypomnienie pewnego wcześniejszego sposobu życia, myślenia, postępowania i odczuwania. Wcześniejszego historycznie (my dzisiaj możemy być bardziej świadomi Boga niż nasi poprzednicy sprzed trzech tysiącleci), ale też wcześniejszego w życiu każdego z nas. Tak jak dziecko najpierw myśli konkretnie, posługuje się obrazami, by dopiero w drugiej dekadzie życia nauczyć się abstrakcyjnego rozumowania — tak i nasza wiara stopniowo powinna potrzebować coraz mniejszej liczby zewnętrznych znaków i obrazów. Powinniśmy dążyć do wewnętrznego zrozumienia.

To samo odnosiłoby się też — dygresja — do moralnego rozwoju ludzkości. I trudno mi się tutaj powstrzymać od krótkiej uwagi o "Bogu urojonym". Otóż gdy Dawkins pisze o Bogu Starego Testamentu jako psychopatycznym zbrodniarzu, pomija (cóż za paradoks!) istotny wymiar ewolucyjny, analizując Stary Testament w zupełnym oderwaniu od nowego. Sądzę, że każdy biblista spojrzy na to z zażenowaniem, bo krytykowanie tekstu literackiego (zostawmy na chwilę wymiar transcendentny) bez jakiegokolwiek odniesienia do zajmujących się nim dyscyplin (nawet w książce popularnonaukowej) wydaje się doprawdy poniżej poziomu profesora Oksfordu (skądinąd bardzo błyskotliwego i często całkiem przekonującego człowieka).

Tyle tytułem dygresji — i właściwie w tym miejscu mogę już skończyć, bo też niewiele więcej mam do powiedzenia. Chciałbym jeszcze tylko powiedzieć, że to przejście od analizy pojedynczego fragmentu Biblii do pewnej całościowej interpretacji obu Testamentów (może poprawnej, może błędnej, ale dającej mi silne poczucie subiektywnego zrozumienia) było dla mnie cennym doświadczeniem — może tym bardziej, że nieoczekiwanym. Prawdą byłoby zatem to, że Biblię najlepiej wyjaśnia sama Biblia.


I może jeszcze dwie myśli. Pierwsza: literaturoznawcy zwracają uwagę, że początek i koniec tekstu to miejsca często niezwykle ważne, dające wiele istotnych wskazówek interpretacyjnych. W tym świetle może warto pomyśleć, dlaczego właśnie od tego fragmentu (a nie innego) zaczynamy Okres Przygotowania Paschalnego (która to nazwa, też, swoją drogą, jest nie bez znaczenia).

Myśl druga: wydaje mi się, że istnieje pewne niebezpieczeństwo w odczytaniu Ewangelii samej w sobie, ponieważ redukuje ona znaczenie wątku wspólnotowego. Stary Testament: niech wszyscy wyjdą na ulice. Nowy: zamknij się w swojej izdebce. A przecież Kościół jest wspólnotą. Nie jestem pewien, ale może warto tutaj obejrzeć drugie czytanie, w którym ten wątek eklezjalny jest obecny. To jednak pozostawiam w zawieszeniu.

poniedziałek, maja 07, 2007

Przyjaźń

Homilia ojca Jakuba Kruczka, przeora klasztoru dominikanów w Poznaniu, dotycząca dzisiejszej Ewangelii, nie była długa. Ale również przemówiła mi do wyobraźni. Ojciec Kruczek mówił o przyjaźni z Bogiem. Powiedział, że Bogu trzeba czasami poświęcić trochę czasu. Tak jak przyjacielowi. Przyjść do kościoła, kiedy nie jest to konieczne. Bezinteresownie. Takie małe dary z siebie, z własnego czasu, pozwalają na rozwój przyjaźni między nami, ludźmi. Przyjaźń między nami a Bogiem również wymaga takiej bezinteresowności.

I moja myśl. Czy Bogu jest to potrzebne? Nie wiem, chociaż z pewnością On się z tego cieszy. Ale na pewno jest potrzebne nam. Bo czy kościół jest dla chrześcijan "tylko" domem Ojca? Czy nie jest także naszym, wspólnym domem?

I moja myśl druga. Podzielcie na dwa wyrazy słowo "przyjaźń". "Przy" i "jaźń". Przyjaciel to ktoś, kto jest bardzo blisko nas, takich, jakimi jesteśmy naprawdę.

Może to przypadek, że nasz język tak skonstruował to słowo. A może nie? Polski język jest bardzo piękny. Dlaczego nie miałby być także mądry?

7 maja — pierwsze czytanie

Kiedy słuchałem dzisiejszego czytania z Dziejów Apostolskich (Dz 14, 5-18), czułem się dość niezwykle. Cały fragment był (i jest) dla mnie fascynujący, a kilka rzeczy szczególnie mnie uderzyło. Na tyle mocno, że postanowiłem poświęcić nieco czasu, by o nich opowiedzieć.

Po pierwsze, ucieczka Pawła i Barnaby. Czy to znaczy, że nie byli odważni? Nie. To znaczy, że byli rozsądni. Ich śmierć niczego dobrego by nie przyniosła, ponieważ mieli zupełnie inne zadanie do wykonania. Jezus powiedział przecież Apostołom: "Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego" (Mt 10, 23). Jeśli bowiem unikanie cierpień i prześladowań nie oznacza zaparcia się Chrystusa lub jakiejkolwiek innej zdrady dobra, to jest ono wręcz naszym obowiązkiem. (Por. także tekst o. Salija o chrześcijańskiej postawie wobec zła: http://www.mateusz.pl/ksiazki/js-npp/js-npp_30.htm).

Po drugie, uleczenie kaleki, który nigdy nie chodził. Cztery słowa: "Wiara potrzebna do uzdrowienia". Ani Jezus, ani Apostołowie nigdy nie leczyli jedynie ciała, ale także oczyszczali z grzechu duszę. Dokonywane przez nich uzdrowienie wiązało się zawsze z nawróceniem, metanoią, całkowitą zmianą trybu życia i sposobu myślenia. Do tego jednak potrzeba było wiary. Nie tylko uzdrowiciela, ale również tego, który miał być uleczony. Inaczej wszystko na nic.
(Możemy także przypuszczać — to już bardzo luźna myśl — że żadne uzdrowienie nie mogłoby się dokonać bez miłości).

Po trzecie, niesamowitość całej przedstawionej tu sytuacji. Świadkowie cudu wzięli Barnabę i Pawła za bogów, chcieli im złożyć ofiary. Kompletne pomieszanie. Apostołowie musieli rozedrzeć szaty i z krzykiem rzucić się w tłum (jak to mogło wyglądać?!), aby powstrzymać Likaończyków przed bluźnierstwem. I ledwie im się to udało.

środa, kwietnia 04, 2007

Judasz

Dwie krótkie mysli po lekturze dzisiejszej Ewangelii (Mt 26, 14-25).


1. Przypis Biblii Tysiąclecia: trzydziesci srebrników to ustalona w Prawie cena niewolnika. Znaczące.


2. Jak to się stalo, że Jezus powiedzial Judaszowi wyraźnie, że ten Go zdradzi — a uczniowie w żaden sposób na to nie zareagowali, tylko dalej jedli i pili? Czy to bylo powiedziane w sekrecie? Jesli tak, to może i pytanie Judasza "Czy nie ja, Rabbi?" bylo zadane tylko Jezusowi, a nikt inny go nie uslyszal? Jesli tak — to dlaczego, co to znaczylo wtedy... I co to oznacza dzisiaj?

Dla porządku

Dla porządku muszę zaznaczyć, że nie aprobuję bezwyjątkowo wszystkiego, co powiedzial ojciec Krzysztofowicz. Nie ma teraz czasu na dokladniejszą analizę, ale wydaje się, że psycholog móglby podać w wątpliwosć niektóre z tez.

Niemniej ogólnie rzecz biorąc, uważam te rekolekcje (które staralem się przedstawić możliwie wiernie; moje wlasne refleksje albo dopowiedzenia znajdują się w nawiasach kwadratowych) za bardzo ciekawe i pouczające. I myslę, że z większoscią rzeczy się zgadzam.

wtorek, kwietnia 03, 2007

Kobieta

(Niniejszy post jest streszczeniem jednego z kazań ojca Jacka Krzysztofowicza OP).

W naturze mężczyzny leży siła i odwaga. W naturze kobiety — miłość i piękno.


Piękno. Drogie Panie: jesteście piękne. I nie musi tutaj chodzić o wygląd zewnętrzny — chociaż o niego także. Nie jest niczym dziwnym, jeśli kobieta dba o to, by wyglądać pięknie.


Miłość. Chłopcy ze sobą rywalizują. Przyjaźnie powstają u nich dopiero potem. Dziewczęta znacznie wcześniej szukają przyjaciółek. W byciu kobietą tkwi głęboka potrzeba bliskości.


Ewa została stworzona jako ostatnie dzieło rąk Boga. Żartowniś mógłby powiedzieć, że to dlatego jest tak skomplikowana. Ale można także uznać, że to kobieta jest najdoskonalszym z Bożych dzieł. Jest uwieńczeniem i ukoronowaniem wszelkiego stworzenia.

Dlaczego zatem Chrystus był mężczyzną? Może dlatego, że jego ogołocenie i poniżenie musiało być najgłębsze, sięgnąć samego dna. Ale też może dlatego, że Jego misja na ziemi wymagała trzech rzeczy: działania — siły — i samotności.

Adam przez pewien czas był sam. Ewa nigdy nie była sama. Narodziła się u boku mężczyzny. Dlatego mężczyzna może znosić samotność (chociaż także on jest stworzony do miłości); kobieta nie. [Może dlatego kobiety w Kościele rzymskokatolickim nigdy nie przyjmowały sakramentu kapłaństwa? Ale może też dlatego — to zdanie ojca Krzysztofowicza — że byłyby lepsze od mężczyzn. Uważniejsze. Bliższe. Może byłyby takie również w polityce. Gdzie byłoby jednak wówczas miejsce dla mężczyzn? A przecież powiedzieliśmy, że mężczyzna, który nie znajduje ujścia dla swojej siły w odpowiedzialnym sprawowaniu władzy, wykorzysta ją do czegoś zupełnie innego — często złowrogiego]. Dlatego do spowiedzi u ojca Krzysztofowicza przyszła kiedyś kobieta, która wytrzymała pięćdziesiąt sześć lat z mężem, mimo że ten ją bił i znieważał. I dopiero po ponad pół wieku wyrzuciła to wszystko z siebie. Dlaczego nie zrobiła tego dziesięć — dwadzieścia — pięćdziesiąt lat wcześniej? Powinna. Potrzeba bliskości NIGDY nie może przesłonić kobiecie tego, że jest bita i znieważana. ZAWSZE należy szukać pomocy, i to jak najwcześniej.


W kobiecie istnieje pęknięcie, które jest spadkiem Ewy. To pęknięcie to lęk przed bliskością. Pamiętacie, co stało się z Ewą, gdy Bóg zapytał Adama o zakazany owoc? Została odrzucona. Porzucona. Dlatego dzisiaj Ewa także może latać. Może być "piotrusiowata". Lata jednak nie z powodu lęku przed odpowiedzialnością — ale dlatego, że obawia się bliskości. Tylko ten, kto jest blisko, może nas naprawdę zranić.


Powołaniem mężczyzny jest ojcostwo; powołaniem kobiety — macierzyństwo. Nie tylko biologiczne, ale też rozumiane znacznie szerzej — jako wszelka opieka nad życiem.

Urodzenie dziecka utwierdza kobietę w jej kobiecości, daje jej jasne potwierdzenie własnej natury. Za to mężczyzna nie znajdzie niczego, co raz na zawsze utwierdzi go w poczuciu męskośći. On ciągle będzie sobie musiał ją udowadniać. Tak już z nami jest.

Być kobietą jest łatwiej niż mężczyzną. Bo kobiecość tkwi w Waszej naturze od początku; męskości trzeba się dopiero uczyć. Mężczyzna nie wie, jak ma się opiekować dzieckiem; może się tego dopiero dowiedzieć. Dla kobiety jest to oczywiste i instynktowne. Dziewczynka staje się kobietą w sposób naturalny; chłopiec do ojcostwa musi dorosnąć i musi je wybrać, a potem wiele razy potwierdzać swoją decyzję.

Ale być kobietą jest też trudniej niż mężczyzną. Bo kobiecość bardziej boli. Bo wyrządzamy Wam znacznie więcej krzywd i cierpienia niż Wy nam. Pewnie istnieją kobiety, które nie zostały skrzywdzone przez mężczyzn... Ale ile ich jest?


Kobieta z dzieckiem jest najpiękniejsza. Ale dzieci trzeba oddać światu. Nie wychowujemy ich po to, aby z nami zostały, lecz po to, by je wypuścić spod naszych skrzydeł. Jeżeli tak zrobimy, to wrócą — z miłością.

Oddanie dzieci jest dla kobiety trudniejsze niż dla mężczyzny. Dobrze to widać po Salome, żonie Zebedeusza. Jej mąż nie udał się za Chrystusem, nie towarzyszył swoim synom; ona za nimi poszła (Mt 20, 20-23). Może tak naprawdę podążała za Jezusem, On przyciągnął do siebie wiele kobiet... Ale jakoś nie wydaje mi się.


Dla pewności. Nie chodzi o to, aby sztucznie podtrzymywać tradycyjny podział ról w rodzinie. Jeżeli kobieta chce pracować, podróżować, robić cokolwiek innego — to jest jej święte prawo. Ale nie starajcie się być jak my. Przecież my również nigdy nie będziemy Wami.


Kobietą i mężczyzną stworzył nas — czy nie mógł prościej?

Druga homilia

(Niniejszy post jest streszczeniem jednego z kazań ojca Jacka Krzysztofowicza OP).

Kolorem Wielkiego Postu jest fiolet. Małe dziecko może się bardzo zdziwić, kiedy podczas nieuważnego malowania słońca i nieba, żółtą i niebieską kredką, słońce zacznie się nagle robić zielone. Zieleń jest zespoleniem tych dwu barw podstawowych. Podobnie fiolet. Fiolet składa się z czerwieni i błękitu.

Czerwień — to krew. Ale to także materia. Ziemia. Wszystko, co wiąże nas z tym światem.

Błękit — to symbol czegoś, co znajduje się ponad nami. Nieba. Ktoś, kto patrzy wzwyż, będzie widział na niebiesko.

W naszym życiu może być za dużo czerwieni. Wtedy zapominamy się w doczesności.

Ale w naszym życiu może być także za dużo błękitu. Wówczas odwracamy się od spraw doczesnych, pozostawiając je ich własnemu biegowi. To również jest podejrzane. Można być podejrzliwym wobec wszelkich form pobożności, które odwracają się od tego świata. Na nim również mamy swoje zadanie do wykonania.

Mężczyzna

(Niniejszy post jest streszczeniem jednego z kazań ojca Jacka Krzysztofowicza OP).

Gdzie został stworzony mężczyzna? Jeżeli Wasze pierwsze skojarzenie (tak jak moje) brzmi "w raju", to nie jest ono słuszne. Mężczyzna został stworzony poza rajem. Dopiero potem został do niego przeniesiony. Zatem miejscem, w którym się narodził, była przestrzeń nieuporządkowana, dzika, może groźna. I tam, panowie, jest również nasze miejsce.

Definicją męskości jest siła. Odwaga. Nomen omen — męstwo. Nie tyle siła fizyczna, co duchowa. Moc. Do tego, aby zmieniać świat, zwłaszcza tam, gdzie nie jest łatwo — w miejscu takim jak to, w którym narodził się Adam. Odwaga do podejmowania ryzyka. Odwaga umożliwiająca zmianę.

Kobieta nie powinna się dziwić, że mężczyzna szuka. Że nie może spędzić całego życia w domu. Adam narodził się w miejscu dzikim. Jeśli zbyt długo przebywa w miejscu, w którym wszystko jest bezpieczne, proste i uporządkowane, odczuwa niepokój. To nie jest jego świat. Dlatego będzie opuszczać dom. Ale będzie także do niego wracać.


Pierwszy grzech, jaki mężczyzna popełnia w raju, jest związany z zaprzeczeniem jego sile. Jest nim bierność. Gdzie był Adam, kiedy wąż kusił Ewę? Niestety — był z nią. A może tylko patrzył z oddali? Ale patrzył i słyszał, i milczał. Nie miał odwagi. Był bierny.

Ostatnim błędem mężczyzny w raju był zaś strach. Strach i odmowa przyjęcia odpowiedzialności. Nie, Panie Boże, to nie ja jestem winny. To ona. To ona dała mi jabłko. Ja zjadłem, ale to ona jest wszystkiemu winna. Nie karz mnie, tylko ją. To ona.

Ta bierność i ten strach pozostały w nas aż do dzisiaj. Ale nie taka jest nasza prawdziwa natura. Być mężczyzną — to znaczy mieć odwagę, aby podjąć odpowiedzialność. Mieć odwagę sprawować władzę. Władza jednak nie polega na rozkazywaniu. Władza polega na podejmowaniu odpowiedzialnych decyzji.

Siłę, która jest niezbędna do sprawowania władzy, mężczyzna może odnaleźć w Bogu i w sobie samym. Nie powinien jej jednak szukać w kobiecie. Owszem, kiedy jest młody, może poszukiwać schronienia u Mamy. Może. To naturalne. Ale nie powinien tego robić, kiedy jest już dorosły. Drugim grzechem mężczyzny Adama w raju było właśnie przełożenie kobiety ponad Boga, podporządkowanie się jej zamiast poszukiwania siły w Bogu i sobie samym. Nie, nie chodzi o to, aby kobieta była istotą niższą od mężczyzny. Ale chodzi o to, że siła nie tkwi w kobiecości. Tkwi w męskości. Dorosły mężczyzna, który siłę i odpowiedzialność dostrzega w kobiecie — i przychodzi po to, aby je od niej czerpać — jest mężczyzną niedojrzałym.

Jednocześnie mężczyznom jest potrzebna władza, w takim sensie, w jakim o niej tutaj mówimy. Mężczyzna, który nie wykorzysta swojej siły dla innych, będzie ją zużywał dla własnej korzyści — albo przeciw innym.

[A mężczyźni wzniecający wojny, zapytacie? Myślę, że to często (pewnie nie zawsze) tacy, w których jest może siła, ale nie ma odpowiedzialności. Czy wojna może być ucieczką od trudnych decyzji?].


Mężczyzna może być Piotrusiem Panem. Zazwyczaj znamy tylko film, a tymczasem książka Jamesa Barriego o chłopcu, który obawia się dorosnąć, jest jedną z najmądrzejszych opowieści o mężczyznach. Mężczyznach, którzy boją się dojrzałości, bo kiedy dorosną, przestaną latać. Będą musieli zacząć chodzić. Dlatego całe swe życie spędzają w przestworzach, gdzie mają wolność nieskrępowaną odpowiedzialnością. Ale powołaniem mężczyzny nie jest latanie.


Powołanie mężczyzny urzeczywistnia się najpełniej w byciu ojcem. Niekoniecznie w sensie biologicznym. Ojcem może być także kapłan, zakonnik. [Nauczyciel]. Każdy, kto bierze na siebie odpowiedzialność za innych, którzy nie są jeszcze gotowi na samodzielność i na własne ojcostwo.

Aby być ojcem, trzeba najpierw nauczyć się być synem. Władza wymaga nauczenia się posłuszeństwa. Bo władza jest służbą. [Jest myciem nóg podczas Ostatniej Wieczerzy].

Najpiękniejszą opowieścią biblijną o istocie ojcostwa jest historia synów Zebedeusza (Mt 4, 21-22). Kiedy Jezus woła ich do siebie, zostawiają wszystko i idą za nim. Zebedeusz nie powstrzymuje ich. Pozwala im odejść. Rozumie, że taka jest rola ojca. [Jan Chrzciciel także oddał swoich uczniów, wychowanków, Jezusowi].

Ojciec zawsze będzie bardziej gotów do tego, aby oddać swoje dzieci światu — niż matka. Dla matki oddanie dzieci jest znacznie trudniejsze.


Być mężczyzną — to znaczy być silnym i odpowiedzialnym. Panowie — to w nas jest. Ale urzeczywistnienie naszego powołania nigdy nie odbywa się bezwiednie. Ono zawsze wymaga świadomej decyzji, gotowości na podjęcie ryzyka i dokonanie zmiany. Ojcostwo oznacza odpowiedzialność.

Niech Moc będzie z Wami.

Mężczyzną i kobietą stworzył nas. Czy nie mógł prościej?

Tytuł tego postu jest jednocześnie tytułem książki ojca Jacka Krzysztofowicza, który prowadził niedawno rekolekcje... no, u kogo? Zgadliście — u poznańskich dominikanów. Jego homilie i konferencje okazały się na tyle ciekawe, że zrobiłem z nich krótkie notatki, a co więcej — zakupiłem (na prezent) wspomnianą książkę. Sądzę, że zostanie mi wybaczone, jeżeli opowiem tutaj o wybranych wątkach tych rekolekcji.

Pierwsza homilia, poniedziałkowa (26 marca), przypadała w dzień święta Zwiastowania Najświętszej Maryi Pannie. Ojciec Krzysztofowicz poświęcił ją przede wszystkim sprawom ryzyka i zmiany. Maryja — mówił — musiała zdawać sobie sprawę, że jeśli rzeczywiście zajdzie w ciążę, to wedle wszelkiego ziemskiego prawdopodobieństwa zostanie w najlepszym razie odtrącona przez Józefa, a w najgorszym — ukamienowana jako cudzołożnica. Ten wybór nie mógł być dla niej łatwy, a jej Fiat (pamiętacie z Modlitwy Pańskiej: Fiat voluntas tua?) było związane z ogromnym ryzykiem i wywróceniem do góry nogami całego dotychczasowego życia. To musiało wymagać ogromnej odwagi. I gotowości do zmiany.

Zagadnienie odwagi powróciła w konferencji, którą rekolekcjonista wygłosił po mszy. Zanim jednak do niego przejdziemy, jeszcze dwie myśli ojca Krzysztofowicza.

Myśl pierwsza: nie istnieje powołanie do kapłaństwa, małżeństwa czy samotności. Jest tylko jedno powołanie — do miłości. [Ta myśl nie była przez ojca dalej rozwijana, ale pojawia się jasne pytanie: czy w takim razie wybór stanu kapłańskiego miałby być wyłączną decyzją człowieka? Jak to się ma do Katechizmu Kościoła Katolickiego? Rzecz jest ciekawa i z pewnością zasługuje na sprawdzenie].

Myśl druga: ojciec nie lubi jasności i przejrzystości Katechizmu. W życiu, powiedział, rzadko co jest takie proste. Dostrzega jednak w Katechizmie dwa miejsca niepewności. Pierwsze dotyczy odwiecznego pytania o pochodzenie zła: unde malum. I Katechizm odpowiada: nie wiadomo. Nie wiadomo, skąd tak naprawdę wzięło się zło.

[Zajrzałem do Katechizmu i nie widzę tam bezpośredniego sformułowania "Nie wiadomo". Przytoczmy jednak punkt 309 (źródło: http://www.katechizm.opoka.org.pl/):
"Jeśli Bóg, Ojciec wszechmogący, Stwórca uporządkowanego i dobrego świata, troszczy się o wszystkie swoje stworzenia, to dlaczego istnieje zło? Tego pytania, równie naglącego jak nieuniknionego, równie bolesnego jak tajemniczego, nie wyczerpie żadna łatwa odpowiedź. Odpowiedzi na to pytanie udziela dopiero całość wiary chrześcijańskiej: dobroć stworzenia, dramat grzechu, cierpliwa miłość Boga, wychodząca ciągle naprzeciw człowieka przez Jego przymierza, odkupieńcze Wcielenie Jego Syna, dar Ducha Świętego, zgromadzenie Kościoła, moc sakramentów oraz wezwanie do szczęśliwego życia, do którego wszystkie wolne stworzenia są zaproszone, zanim przyjmą jeszcze to wezwanie; lecz mogą także - co jest straszną tajemnicą - z góry je odrzucić. Nie ma takiego elementu w orędziu chrześcijańskim, który nie byłby częściową odpowiedzią na pytanie o zło".

I punkt 324:

"Dopuszczenie przez Boga zła fizycznego i zła moralnego jest tajemnicą. Bóg ją wyjaśnia przez swojego Syna, Jezusa Chrystusa, który umarł i zmartwychwstał, by zwyciężyć zło. Wiara daje nam pewność, że Bóg nie dopuściłby zła, gdyby nie wyprowadzał z niego dobra drogami, które poznamy w pełni dopiero w życiu wiecznym".

Czy w gruncie rzeczy nie oznacza to właśnie tyle co "nie wiadomo"?].

Drugie miejsce niepewności, drugie pęknięcie dotyczy związku mężczyzny i kobiety. Pełna harmonia między nimi — mówi nasz Katechizm — na tym świecie nie wydaje się możliwa.

Dlaczego?

środa, lutego 28, 2007

Jak uniknąć duchowej anoreksji?

Niniejszy post, nie przez przypadek dosyć luźny (swoją drogą, wygląda na to, że aby blog nie umarł, trzeba mi rozszerzyć jego tematykę także na sprawy niewiążące się bezpośrednio z Pismem Świętym — w tym wypadku na kwestie liturgiczne), znów sponsoruje (ponownie o tym nie wiedząc, chyba że po kryjomu tutaj zagląda — ale nie sądzę) Ojciec Paweł Gużyński.

We wtorek 27 lutego w dominikańskiej Winnicy odbyło się spotkanie z Ojcem Pawłem. Jego temat: Jak uniknąć duchowej anoreksji?.


Początek spotkania przebiegał mniej więcej następująco:

OJCIEC PAWEŁ [po krótkim wstępie]: A teraz chciałbym was zapytać, z czym wam się kojarzy wielki post. Albo jakimi innymi określeniami moglibyście go zastąpić. Po kolei: pan w okularach ze zmierzwionym włosem?

WSKAZANY NIESZCZĘŚNIK: Umartwienie...

OJCIEC PAWEŁ: A pani?

PANI: Fioletowe ornaty...

ANONIMOWY UCZEŃ: Przygotowanie paschalne.

JESZCZE KTOŚ INNY: Smutek.

OJCIEC PAWEŁ [z widoczną lubością]: O, taaak...


O co chodziło. Otóż Wielki Post jest faktycznie czterdziestodniowym okresem przygotowania paschalnego. I pomimo naszych odczuć psychologicznych nie jest to "czterdzieści upierdliwych dni, które kiedyś w Kościele wymyślono"; nie będzie też słuszne subiektywne wrażenie, jakoby ten czas zajmował większą część roku. Ale wszystko to tylko pod warunkiem, że spojrzymy na okres postu przez pryzmat Zmartwychwstania. W innym wypadku rzeczywiście może się on wydać niezrozumiały, a nawet bezsensowny.

Skąd się wziął Wielki Post? Otóż na przełomie II i III w. (a być może jeszcze wcześniej, ale nie mamy na to wystarczająco twardych źródeł) do Kościoła zaczęli masowo napływać ludzie, których trzeba było przygotować do chrztu. To właśnie dla nich przeznaczona była liturgia chrzcielna w początkowej części celebracji Wigilii Paschalnej. (Przy okazji: początkowo Wielki Post trwał nie czterdzieści dni, ale raptem czterdzieści godzin. Zaczynał się w Wielki Piątek i kończył w Wielką Sobotę. Kierowano się przy tym tą prostą logiką, że pościć trzeba tylko wtedy, kiedy nie ma Oblubieńca. Recessit Pastor noster — "Odszedł nasz Pasterz". Do dziś niektórzy, aby odczuć tę nieobecność, nie przyjmują w Wielki Piątek Komunii Świętej; Ojciec Paweł uważa tę tradycję za piękną i słuszną). Dzisiaj także odnawiamy w tym czasie przyrzeczenia chrzcielne. Skoro więc chrzest, to także i wiara.

I w ten sposób dochodzimy do kluczowego problemu Wielkiego Postu: jego istotą jest pogłębienie wiary, przygotowanie się do Świąt Paschalnych przez otwarcie Bogu tych miejsc w naszym życiu i naszej duszy, które były dotąd dla Niego zamknięte. A nie umartwianie, narzekania i wyrzeczenia. "Jedzcie tyle pączków, ile wam zdrowie pozwala" (z niedawnego kazania Ojca Pawła) — bo nie o pączki tutaj chodzi.

Oczywiście, jeżeli ktoś pości i odmawia sobie czegoś, żeby być bliżej Boga albo drugiego człowieka, to wszystko w porządku. Poszczenie jednak nie powinno się stać fetyszem (tak jak w wypadku ludzi, którzy odmawiają sobie wszystkiego, odmawiają też tony modlitw, ale jeśli im tylko przerwać w nabożnych modłach z najdrobniejszą ludzką sprawą, to gotowi byliby zabić). Przy okazji warto wspomnieć pierwszych chrześcijan, którzy kiedy już zaczynali pościć, to porządnie. I jedli jeden posiłek w ciągu dnia, wieczorem, a to, co udawało im się dzięki temu zaoszczędzić, oddawali biednym. I taki był dla nich sens jałmużny wielkopostnej.

Myślę, że warto może zrobić podobnie: niekoniecznie rezygnować ze śniadań (choć jeżeli ktoś ma potrzebną wytrzymałość i zapał, to czemu nie), ale jeśli już odmówimy sobie na przykład wyjścia do kina — to wrzucić te dziesięć — dwanaście złotych do wirtualnej (lub nie) skarbonki, aby na koniec postu ją otworzyć i przeznaczyć zebrane pieniądze na jakiś dobry cel. Można sobie także założyć, że będzie się chodziło na jedną dodatkową mszę w tygodniu, w dzień powszedni, albo też zacząć regularnie, kawałek po kawałku, czytać i rozważać Biblię.

Podstawowe pytanie Wielkiego Postu: w jakich dziedzinach w moim życiu nie ma Boga?

Ale wracając do samego spotkania i do smutku, którego wspomnienie sprawiło Ojcu Pawłowi tak wielką radość i bezbrzeżną satysfakcję. Otóż bez mała spadłem z krzesła, gdy powiedział, że niedzielne gorzkie żale "pachną [mu] dosyć dewiacyjnie", bo "jak wiadomo, niedziele nie należą do Wielkiego Postu" (i właśnie dlatego okres od Środy Popielcowej do Wigilii Paschalnej, jeśli go przeliczyć ciurkiem, trwa dłużej niż czterdzieści dni... Ale kiedy odjąć niedziele, wszystko się będzie zgadzać). "Zaśpiewamy sobie gorzkie żale, jakby przypadkiem było nam za wesoło": co ciekawe, dla wielu dawnych mnichów (konkretne nazwy zakonów niestety nie padły) zasada gościnności była ważniejsza od postu i kiedy do klasztoru przyjeżdżał gość, mnisi natychmiast otwierali lodówki, świętowali, a dopiero po odjeździe delikwenta wracali do surowej dyscypliny, postu i tak dalej.

Cóż jeszcze: oto często nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo nasza nowożytna świadomość historyczna wpływa na postrzeganie Triduum Paschalnego. Każdą z jego części jesteśmy skłonni postrzegać jako jeden, osobny dzień, z ostrymi granicami pomiędzy, przez co zatraca się ciągłość Przejścia. Otwiera się również zwodniczo droga do wyłącznego skupienia na Wielkim Piątku i Męce Pańskiej, która może do nas przemawiać silniej niż Wigilia Paschalna (śmierć jest przecież znacznie bardziej uchwytna, bardziej konkretna niż zmartwychwstanie), ale to nie o nią przede wszystkim chodzi. Wielki Post nie ma być zapomnieniem o Zmartwychwstaniu, ale ma nas do niego przygotować.

(Dygresja o niedzielach. Otóż nie jest przypadkiem, że Mękę Pańską rozważamy tak naprawdę dopiero pod koniec Wielkiego Postu. Wcześniej — przynajmniej w czytaniach z cyklu A, który od wieków jest w Kościele niedzielnym cyklem podstawowym i właśnie dlatego Ojciec Paweł nie stosuje lekcji z cyklu — mamy ewangelie o kuszeniu, przemienieniu, Samarytance, niewidomym i wskrzeszeniu Łazarza, które dopiero mają nas doprowadzić, stopniowo i nie gwałtownie, do tej najtrudniejszej, najcięższej chwili. A tymczasem organiści już w pierwszą niedzielę walą z grubej rury "Ogrodzie oliwny" — i wtedy jest już pozamiatane. Po ciastkach. Po zawodach).

W paru słowach podsumowania. Skupmy się na pytaniu o wiarę. To ona ma nami kierować. A wszystko, co zewnętrzne, jest wtórne. Może pomóc, ale może także zaszkodzić.

I tym optymistycznym akcentem.


PS. Na tej oto stronie znajduje się jeszcze trochę przydatnych wiadomości historyczno-liturgicznych o Wielkim Poście. Myślę, że mogę polecić. Zresztą w sieci jest tego dużo.

poniedziałek, stycznia 01, 2007

Na dobry nowy rok

Teksty dzisiejszych czytań (które możecie znaleźć na Polskiej Stronie Biblijnej) są przepojone jednością i nadzieją. Jest także mowa o błogosławieństwie Bożym. W takim nastroju wkraczamy w nowy rok kalendarzowy. (Nowy rok liturgiczny — może warto przypomnieć — rozpoczęliśmy już w pierwszą niedzielę adwentu, a poprzedni zakończyliśmy uroczystością Chrystusa, Króla Wszechświata).

Jedność, błogosławieństwo i nadzieja to także ważne słowa dla uroczystości Świętej Bożej Rodzicielki. Dziś pragnę się skupić na dwóch aspektach jej macierzyństwa.

To, co piszę niżej, jest w zasadzie streszczeniem homilii Ojca Pawła Gużyńskiego (któremu dziękuję — zaocznie — za inspirację). Jeśli dodam jakąś myśl od siebie, nie omieszkam tego zaznaczyć nawiasem kwadratowym.


Sprawa pierwsza. Jak można mówić o świętym macierzyństwie Maryi, tak ważnym dla Wcielenia Chrystusa, współczesnemu człowiekowi? Poruszamy się tutaj między dwiema skrajnościami; z jednej strony zagraża nam naturalizm, sprowadzanie wszystkiego do biologii, z drugiej zaś — oderwanie od życia w przesłodzonym intelektualnym pouczaniu, cukierkowym — i infantylnym. [Prawdopodobnie w kategoriach tego dwustronnego niebezpieczeństwa można opisać wszystkie w ogóle trudności związane z wykładaniem treści Pisma Świętego].

Jak przezwyciężyć infantylizm [można go nazwać pseudonaukowym, a może i pseudoteologicznym]? Być może najlepiej jest sobie uświadomić, że zarówno Chrystus, jak i Maryja byli ludźmi. Niezwyczajnymi i zwyczajnymi zarazem. Jednym mocnym zdaniem: "Jeżeli ktoś sądzi, że pieluchy Jezusa pachniały fiołkami, to znaczy, że nie zrozumiał tego, iż Bóg stał się człowiekiem".

[O walce z naturalizmem w homilii nie było mowy. Być może dlatego, że ta postawa wśród chrześcijan wydaje się znacznie rzadsza].


Sprawa druga. Refleksja i odpowiedzialność. W Biblii odnajdujemy ważne słowa o tym, że Maryja rozważała i zachowywała wszystko w sercu swoim. Nie żyła bezrefleksyjnie, ale poddawała wszystko namysłowi. [Jej fiat, zgoda na urodzenie Mesjasza, także było świadomym aktem woli]. Jakież to odległe od aksjologii cywilizacji współczesnej, która refleksję i odpowiedzialność umieściła na samym dnie swojej hierarchii wartości. Już Fiodor Dostojewski w Braciach Karamazow pisał o tym, jak bardzo ciąży człowiekowi wolność; w inny sposób rozwinął tę myśl Erich Fromm w Ucieczce od wolności. [A tymczasem powstrzymanie się od decyzji jest także wyborem. Jeśli widzisz człowieka leżącego bez ruchu na ulicy, możesz wybrać tylko dwie możliwości: jego życie i jego śmierć. Niezrobienie niczego jest równoznaczne z wyborem drugim]. Życie poddane refleksji jest trudne, kosztowne, ciężkie. Ale tylko w ten sposób można być prawdziwie szczęśliwym. Inaczej przechodzi się obok własnego życia.

środa, grudnia 27, 2006

Boże Narodzenie. Historia

Nie tylko teologia Narodzin Zbawiciela jest istotna. Także historia. Wydaje się rzeczą ważną, aby zarówno wierzyć, jak i wiedzieć. Rozum może być drogą do wiary; może nią być także wiedza. Jedno nie musi wykluczać drugiego. Dlatego spróbujmy krótko zebrać to, co warto wiedzieć o Bożym Narodzeniu.


Chrystus urodził się kilka lat przed Chrystusem. Najpewniej w 7 roku p.n.e. (spis ludności zarządzony przez Augusta miał miejsce w roku 8). Wtedy bowiem miała miejsce niezwykle rzadka koniunkcja planet (wiemy o tym dzięki relacjom uczonych aleksandryjskich), która może nam wyjaśnić tajemnicę gwiazdy betlejemskiej.

Skąd całe to zamieszanie? Otóż mnich Dionizy (Dionizjusz) Mały, który na polecenie jednego z papieży w VI wieku n.e. starał się stworzyć nowy kalendarz, licząc lata od chwili Narodzin (a nie od założenia Rzymu, jak liczono wcześniej), pomylił się o te kilka lat. A może nie miał po prostu wystarczających źródeł? I tak wygląda na to, że wykonał tytaniczną pracę...


Rzeź niewiniątek nie jest poświadczona w innych źródłach niż Ewangelia według świętego Mateusza. Ale to jeszcze nie musi znaczyć, że do niej nie doszło. Może tylko z jakiegoś powodu nie przyciągnęła uwagi ówczesnych historyków. A może zadbano o to, by nie przyciągnęła? (choć tutaj wkraczamy już z wolna na grząski grunt teorii spiskowych). W każdym razie Herod, przynajmniej w końcowych latach swego życia i rządów, był najprawdopodobniej człowiekiem chorym psychicznie. Władzę sprawował podobnie jak Iwan Groźny, z mrożącą krew w żyłach regularnością mordując kolejnych członków swej rodziny. Łącznie z własnym synem pierworodnym. Mord na kilku tysiącach żydowskich niemowląt nie byłby dla niego niczym straszniejszym niż czyny, których dokonał już wcześniej.


Chrystus nie narodził się w stajence, tylko w grocie. Drewno w pustynno-górzystym krajobrazie Palestyny było zbyt wielkim luksusem, aby ubodzy Hebrajczycy mogli sobie na nie pozwolić.

Skąd zatem stajenka i żłóbek? Zapewne stąd, skąd i jabłko (a nie biblijny owoc; jeśli już, to w tamtym klimacie moglibyśmy raczej mówić o bananie) w raju. Pewne symbole wrastają po prostu w kulturę (malowidła, obrazy, freski, legendy, baśnie, mity) tak głęboko, że w końcu nie pamiętamy już o tym, iż u zarania jeszcze nie istniały. Oto kolejny z powodów, dla których warto wracać do opowieści i tekstów, które znamy już — wydawałoby się — na wylot.


Podróż Maryi i Józefa z Nazaretu do Betlejem nie była usłana różami. Być może ziemscy rodzice Jezusa wędrowali przez Samarię; wydaje się jednak bardziej prawdopodobne, że szli (lub jechali; osły i muły nie były wtedy bardzo kosztowne) wschodnim brzegiem Jordanu. Ziemia Samarytan mogła nie być bezpiecznym miejscem dla Żydów z południowej części dawnego królestwa Salomona; właśnie stamtąd pochodzi przecież bohater przypowieści o miłosiernym Samarytaninie, którego Jezus wybrał po to, aby unaocznić swym słuchaczom, że nawet wobec mieszkańca wrogiego kraju można (i trzeba!) być zdolnym do miłosierdzia. W każdym razie niezależnie od szlaku, który obrali Józef z Maryją, w trakcie podróży czekała ich długa droga pod górę (różnica wysokości między Galileą a Judeą sięga wielu setek metrów). A Maryja była w dziewiątym miesiącu ciąży. Nie mogło być łatwo, nie mogło zabraknąć zmęczenia i niepokoju. Ale sił dodawała im z pewnością ogromna radość.


Powyższy przegląd jest, oczywiście, fragmentaryczny. A opiera się głównie na wiadomościach uzyskanych od Piotra (któremu bardzo za nie dziękuję) i na wskazanych przez Wojtka (ponownie dzięki) tekstach z Gazety Wyborczej. (Niechaj zostanie mi wybaczone, że w imię rzetelności bibliograficznej pozwalam sobie na sprecyzowanie źródła informacji; nie jest to kryptoreklama, nie wypowiadam się o jakości gazety jako takiej, wskazuję jedynie na dwa artykuły, które uważam za wartościowe). Ściślej rzecz biorąc, chodzi o numer bezpośrednio przedświąteczny, z 23 grudnia 2006 roku, i rozmowę z prof. Marią Jaczynowską na stronie 12 — a także o tekst Jana Turnaua z pierwszych stron dodatku poświęconego turystyce.

Boże Narodzenie

O przyjściu Jezusa na świat opowiada wiele tekstów biblijnych. Dziś chciałbym się skupić na jednym z nich: Łk 2, 1-7. Ten fragment Ewangelii wszyscy znamy już pewnie prawie na pamięć, czytaliśmy go i słyszeli tysiące razy. Takie przyzwyczajenie do Biblii nie jest bezpieczne; łatwo można pomyśleć, że się już wszystko wie, że w danym tekście nie da się już znaleźć nic ciekawego. Sam nie jestem wolny od takich myśli, ale miałem to szczęście, że Bóg dał mi ostatnio obuchem w głowę i uświadomił, jak wielu rzeczy jeszcze nie wiem ani nie rozumiem. Mam nadzieję, że chociaż część z tego uda mi się przekazać.

Na początek streszczenie kazania ojca Pawła Kozackiego, przeora klasztoru dominikanów w Poznaniu, z mszy pasterskiej — spisane przez Wojtka (dzięki!) i leciutko przeredagowane.

Zapewne większość z nas ma bardzo typowy obraz betlejemskiego narodzenia: gdzieś na pustkowiu stajenka, a w niej święta rodzina z nowo narodzonym Jezusem odrzuconym przez ludzi. Jeśli jednak wczytamy się dokładnie w treść Ewangelii, możemy przypuszczać, że było nieco inaczej [...].

"Udał się do Betlejem, miasta Dawidowego, bo pochodził z domu i rodu Dawida". Już to pozwala nam na pierwszy wniosek. Józef z pewnością miał w Betlejem rodzinę. W kulturze semickiej było nie do pomyślenia, żeby nie przyjąć swojego krewnego (współcześnie niestety to się zdarza). Musimy jednak pamiętać, że w owych czasach domy były niewielkie, zwykle jednoizbowe, i w przypadku gości robiono im po prostu trochę miejsca na ziemi. Możemy więc śmiało przypuszczać, że Maryja i Józef zostali przyjęci przez krewniaków. Jeśli chodzi o "gospodę", to w oryginale greckim jest to słowo, które pojawia się jeszcze raz, gdy Pan Jezus szuka miejsca na Ostatnią Wieczerzę. Chodziło zatem o miejsce bardziej ustronne. Wszystkie matki, które rodziły, mogą sobie wyobrazić, jak niedogodne byłoby rodzenie na ziemi, w ciasnej sali pełnej ludzi. Potrzeba przecież pewnej intymności.

W Betlejem większość domów budowana była przy skale. Jedna ściana przylegała do skały, którą często wykorzystywano do tworzenia dodatkowych pomieszczeń i trzymano tam m.in. zwierzęta. Prawdopodobnie gospodarze, z braku lepszego miejsca, przenieśli Maryję właśnie tam, by zapewnić jej minimum intymności.

Możemy się domyślać, że było im bardzo wstyd. I z tego niech wypływa wniosek dla nas - Jezus narodził się w najciemniejszym, najbardziej niegodnym miejscu. Ale ci ludzie przyjęli go tak, jak potrafili najlepiej - nie odrzucili, jak się powszechnie opowiada, ale właśnie przyjęli. My często tak bardzo wstydzimy się swoich grzechów, że wolimy Jezusa nie przyjmować w ogóle. A On chce przyjść właśnie tam, do naszego najciemniejszego wnętrza, by rozświetlić je swoim blaskiem. Jeśli wpuścimy Boga tak, jak potrafimy, tacy, jakimi teraz jesteśmy, On przemieni nas i rozświetli.

Jest jeszcze historia pastuszków. Aniołowie objawili im radość wielką. "Anioły to są takie stwory", które cieszą się i rozgłaszają, gdy dzieje się wielkie dobro. Jezus nauczał, że większa jest radość w niebie z nawrócenia jednego grzesznika niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Możemy zatem być pewni, że jeśli przyjmiemy Boga do naszego serca, jeżeli pozwolimy Mu na to, by w nas działał, to pojawią się tacy ludzie na naszej drodze, którzy to zauważą. Którzy zauważą tę zmianę i będą się razem z nami radować.

Co więcej - widzimy, że pastuszkowie przybywają do Betlejem. Podobnie i ludzie, którzy zauważą, że narodził się w nas Bóg, będą przybywać do blasku, który promieniuje z naszego przemienionego wnętrza.

Proste i piękne zarazem. Nie potrzeba wielkich słów, aby przewrócić do góry nogami tradycyjne wyobrażenie o narodzinach Pana. To jeszcze nie znaczy, że ów wcześniejszy obraz jest bezwzględnie fałszywy; z pewnością jednak warto wiedzieć, iż mogło być całkiem inaczej. Zresztą Ewangelia (w tym wypadku Łukaszowa) to przecież Dobra Nowina — dobra, nie zła. Byłoby może nieco dziwne, gdyby miała się zaczynać od przygnębiającego opisu odrzucenia Boga przez ludzi. Co prawda św. Jan pisze, że

Na świecie było [Słowo], a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli,

ale wolno nam chyba odnieść to nieprzyjęcie do późniejszej, publicznej działalności Jezusa.

Wygląda na to, że pierwsi ludzie, których Bóg spotkał na ziemi, byli Mu jednak życzliwi. Okazali także życzliwość Jego opiekunom. Niech ta myśl dodaje nam sił.

środa, grudnia 06, 2006

Nie zabijaj

Życie ludzkie nie jest wartością absolutną.

Takie postawienie sprawy może się wydać oburzające, a co gorsza — głupie. W końcu co może być cenniejszego niż ludzkie życie? A poza tym w Biblii mamy przecież jasny nakaz: Nie zabijaj. Bez warunków i bez osłonek. Zatem o czym tu jeszcze dyskutować?

Na początek dygresja. Pojęcie wartości absolutnej jest w ogóle pojęciem bardzo niebezpiecznym. Niektórzy z nas byliby pewnie skłonni uznać za taką wartość wolność. Inni prawdę. A może Wolność i Prawdę, na wzór Platona? Ale i z tych wartości żadna absolutna nie jest. Dlaczego?


O wolności można by długo. Najprościej jednak przypomnieć, że właśnie z hasłem Liberté na ustach szli do boju koryfeusze Wielkiej Rewolucji Francuskiej. A przy okazji popadali w rażącą sprzeczność, głosząc, że idee wolności i równości można ze sobą pogodzić... Ale to był jeszcze ten okres pięknej naiwności, w którym wierzono, iż połączenie wszystkich uniwersalnych ideałów jest możliwe. (Zainteresowanych odsyłam do wspaniałej książki Korzenie romantyzmu Isaiaha Berlina). Tymczasem jak pisze Tadeusz Żychiewicz w Poczcie ojca Malachiasza (kolejna świetna lektura!), jest oczywiste, że pragnienie wolności od prawa grawitacji nie jest rzeczą specjalnie rozsądną. Tych, którzy o tym nie wiedzą i którzy chcieliby się stać "wolni", czeka (niestety) zetknięcie z twardym podłożem. Uznajemy zatem za rzecz rozsądną i słuszną podporządkowanie się prawom przyrody. Nawet kiedy próbujemy je przekraczać, cały czas jest coś innego, czemu musimy oddać pierwszeństwo. Nawet twórcy samolotów, które dały ludzkości skrzydła, muszą pamiętać o nieubłaganych prawach fizyki. Dlaczego miałoby być inaczej w sprawach moralnych?

Wolność jest świadomością obowiązku. Nie jest jego odrzuceniem. Mówił o tym już Kant.

Ktoś powie: dobrze, a więc słuchając głosu sumienia, nie jesteśmy naprawdę wolni. Ma to jednak sens tylko wtedy, gdy zniewolonym nazwiemy i tego, kto powstrzymuje się od kradzieży zgubionego portfela. Posłuchał sumienia, a więc nie jest człowiekiem wolnym; wolny byłby wtedy, gdyby wbrew temu wewnętrznemu głosowi zdecydował jednak portfel ukraść. (W psychologii taki bunt przeciw ograniczeniu wolności nosi nazwę reaktancji).

Absurdalne? Tak. Bo też właśnie ad absurdum prowadzi nas jakakolwiek absolutyzacja pojęcia wolności.


Prawda. Jeden z trzech naczelnych ideałów Arystoklesa. Tożsama z Dobrem i Pięknem. Myśl, że można wyrządzić komuś szkodę, mówiąc mu prawdę, jest nieporozumieniem. Jest niedorzeczna. Prawda jest zawsze piękna i dobra.

Terapeuta podczas pracy. Lekarz przed człowiekiem nieuleczalnie chorym. Spowiednik w konfesjonale. Emisariusz państwowy ukrywający tajne dokumenty. Znajoma powstrzymująca się od powiedzenia drugiej znajomej, że ta ma nieładną sukienkę.

Czy to wszystko doprawdy jest aż tak jednoznaczne?


Prawda także nie jest absolutem. Albo raczej: jeśli jest absolutem, to zbyt łatwym. Wyzbądźmy się przekonania, że jedna prosta zasada, którą można racjonalnie odnaleźć, objąć rozumem i przekazać innym bez cienia wątpliwości, pozwoli stworzyć na świecie ład i porządek. To już wiemy. W tym jesteśmy mądrzejsi niż oświecenie.

Absolutem może być miłość. Czy raczej: Miłość. Caritas. Agape. Ale i ona mieni się w naszych oczach tyloma odblaskami tęczy, że o jednoznaczności nie ma tu mowy. Nieprzypadkowo święty Paweł opisał Ją w swoim liście tak pieczołowicie. A przecież i on nie mógł napisać o Niej wszystkiego.


Życie ludzkie nie jest wartością absolutną.


Już nie potrzeba przykładów z codzienności. Każdy bez trudu znajdzie ich dosyć. Ale co z koronnym argumentem: Nie zabijaj? Jakże moglibyśmy go odrzucić?


Clive Staples Lewis, profesor Uniwersytetu w Cambridge i przyjaciel Johna Tolkiena, twórca Opowieści z Narnii, był także głęboko wierzącym wyznawcą Chrystusa. Protestantem, anglikaninem, ale to nie ma dla nas znaczenia. Dla niego — w pewnym sensie — także nie miało. Pisał o wszystkich odcieniach chrześcijaństwa, wskazując na to, co je łączy w sprawach najważniejszych. Jego książki o religii i wierze — Cztery miłości czy Chrześcijaństwo po prostu — są jednymi z piękniejszych, jakie napisano.

Nie był jednak cukierkowy. Tam, gdzie trzeba uderzyć — uderzał z całych sił. Jeden z takich ciosów dotyczy właśnie pytania o życie i śmierć.

A wszystko tkwi w przekładzie.

Być może nie jest dobrze, że piąte przykazanie Dekalogu znamy jako Nie zabijaj. Może słuszniejszą wersją byłoby Nie morduj. Właśnie takie znaczenie ma bowiem, jak pisze Lewis, czasownik grecki użyty w Septuagincie. Przytacza również poglądy znanych mu specjalistów od hebrajskiego, z których wynika jasno, że o mordowaniu, nie zabijaniu, mówiło także stosowne słowo pierwszych autorów Biblii.

Pomyślmy kiedyś, co to zmienia. Bo zmienia wiele.


Chrześcijaństwo jest religią Absolutu. Ale to nie jest łatwy absolut. I nie wygląda na to, byśmy mogli znaleźć tak jasne i proste wskazówki dla naszej drogi w tym świecie. A jeśli ktoś twierdzi, że jest inaczej, jeśli przede wszystkim uważa, że on te wskazówki poznał i może je przekazać innym — wówczas miejmy się na baczności. Historia jest gorzką nauczycielką.

czwartek, listopada 02, 2006

Cuda i Jan Chrzciciel

Poniedziałkowy krąg biblijny poświęcony był — uwaga — całym trzem wersetom z Ewangelii wg św. Marka (Mk 1, 9-11). Wprawdzie pierwsze pół godziny zajęło podsumowanie poprzedniego spotkania (na którym mnie zresztą nie było, więc z chęcią wysłuchałem), przy czym i tutaj nie obeszło się bez pytań — ale potem i tak przez godzinę dyskutowaliśmy żywo i bynajmniej nie udało się nam wyczerpać materiału. Tak — rozmowy o tym, co piękne, mądre i ważne, to może najlepszy czas, jaki można spędzić na studiach... Ale wróćmy do tematu.

Kontrowersyjne pytanie: jak to było z głosem Ojca przemawiającego do Jezusa? Czy słyszał go tylko On, czy wszyscy zebrani dookoła? Wbrew pozorom nie jest to takie oczywiste. Jeżeli bowiem słyszeli wszyscy (możliwość pierwsza), to dlaczego na nikogo to nie wpłynęło? Owszem, to nie jedyny cud w Ewangeliach, ale takich FX-ów jak rozwierające się niebo nie było nawet w Dniu Niepodległości. Jak to możliwe, że cała Palestyna od razu nie uwierzyła, skoro ludzie usłyszeli głos z nieba?

Z drugiej jednak strony — ktoś to przecież musiał zobaczyć, abyśmy my potem mogli o tym przeczytać w Piśmie Świętym. Można ewentualnie założyć, że Marek (tak jak i inni ewangeliści) dowiedział się o tym wszystkim nie bezpośrednio i nie od świadków, ale dzięki wizji zesłanej mu przez Boga; rozwiązanie takie nosi jednak znamiona deus ex machina. Czemu Bóg miałby podyktować akurat ten fragment Biblii, a pominąć sto czterdzieści tysięcy innych?

Być może ci, co słyszeli, szybko zaczęli sobie tłumaczyć, że tak naprawdę nic takiego się zdarzyć nie mogło. Ci, którzy potem z nimi rozmawiali (i których może usiłowano przekonać), tym bardziej mieli powody do powątpiewania — oni wszak sami tego nie doświadczyli. Być może było też tak jak u Jana (J 12, 28-29): jedni zrozumieli słowa, inni usłyszeli jedynie grzmot. Otwiera się tutaj problem postrzegania Bożego działania w świecie. Jak często dzieje się tak, że nie potrafię zobaczyć tego, co uczynił Bóg? I jak często to właśnie Jemu przypisuję odpowiedzialność (winę?) za własne (i cudze) błędy, grzechy, niedopatrzenia?

Nieco dygresyjnie poruszmy kolejne ważne zagadnienie: gdyby wyznanie Jezusowi synostwa przez Ojca było przeznaczone tylko dla Chrystusa i dla nikogo innego, to można by się zacząć zastanawiać, komu to na co właściwie było potrzebne. Czyżby Jezus nie był wówczas w pełni świadom swojej roli i swojej boskości, czyżby potrzebował utwierdzenia? W kilku miejscach Ewangelii (cud w Kanie Galilejskiej, modlitwa w Ogrójcu u św. Jana) odnajdziemy fragmenty, które pozwalają całkiem poważnie rozważać to pytanie: Czy były chwile, w których Jezus wątpił?

Inny problem: jak dalece można się posunąć w przenośnym pojmowaniu cudów biblijnych, zwłaszcza tych ewangelicznych? Gdzie jest granica między przenośnią a rzeczywistym wydarzeniem? Jak rozróżnić, na co w Biblii wpłynął rodzaj literacki, a co odzwierciedla realne cuda? Podobno (podaję za ojcem Wojciechem Prusem) jest taki dowcip egzegetyczny: "Przychodzi anioł do Maryi i mówi: Nie bój się, jestem rodzajem literackim". Gdzie jest granica?

Co więcej, u innego ewangelisty (Mateusz 3, 17) mamy wyraźną trzecią osobę: Ten jest mój syn umiłowany, w którym mam upodobanie. Inna rzecz, że nie mam pojęcia, jak to będzie po grecku, więc ten fragment jeszcze nie rozstrzyga mi jednoznacznie, że Bóg nie mówił tylko do Jezusa.

Jednoznacznej odpowiedzi oczywiście nie daję, choć przyznam uczciwie, że bardziej prawdopodobny (przy założeniach, któreśmy powzięli jako wierzący chrześcijanie) wydaje mi się wariant "realny", z rzeczywistym cudem.

Warto także pomyśleć chwilę o Janie. Zastanawiająca to bowiem postać. Krewny Jezusa, może towarzysz Jego dziecięcych zabaw (rodzina Elżbiety do Syna Maryi miała wszak niedaleko), ostatni prorok, człowiek świadomie umniejszający się po to, by Bóg wzrastał. Co czuł, oddając pierwszeństwo Chrystusowi, przekazując mu swoich wychowanków? Był przecież starszy, mógł się unieść wyższością... Jakiejż to musiało wymagać mocnej wiary! A jeszcze inaczej: jak mógł się czuć człowiek, który chrzcił Boga?

niedziela, października 29, 2006

Istotna informacja praktyczna

Dopiero dzisiaj odkryłem, że na Polskiej Stronie Biblijnej (link w lewej kolumnie blogu) można się wkliknąć w wykaz siglów na dany dzień (prawy górny róg) i od razu pojawiają się wszystkie stosowne czytania. Takie Stoliczku-Nakryj-Się. Polecam!

Płaszcz

Inspirująca myśl księdza Tomasza Mateckiego, który wygłaszał dziś homilię na jednej z mszy w mojej parafii (wiele z tego, co poniżej, jest właściwie zrelacjonowaniem tej homilii): czy zwróciliście uwagę (ja nie) na to, że niewidomy, nim przyszedł do Jezusa, zrzucił z siebie płaszcz. Na pozór nic nadzwyczajnego; po co w ogóle ewangelista o tym pisze? Ale pomyślmy o tym, że ten płaszcz był dla Bartymeusza właściwie wszystkim. Cóż więcej może posiadać niewidzący żebrak? A jednak Bartymeusz to odrzucił. Przypadek? Spieszył się tak, że zapomniał zabrać? Nie: zrzucił. Przy okazji możemy przypuszczać, że otaczający go ludzie (ci sami, którzy tak elastycznie reagowali na rozwój sytuacji) swoich płaszczy bynajmniej się nie pozbyli.

Pamiętacie naszego zasmuconego młodzieńca? Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że opowiadający o nim fragment również pochodzi z Ewangelii św. Marka, co więcej — z tego samego rozdziału! (Mk 10, 17-22). Czy między owym młodzieńcem a niewidzącym Bartymeuszem, między odejściem do majętności a odrzuceniem płaszcza, między dwoma odmiennymi wyborami — nie odnajdziemy czegoś, co pozwoli nam głębiej zrozumieć oba fragmenty Ewangelii? A fragment o służbie (Mk 10, 41-45) — czy i w nim ten kontekst nie odkrywa nowego znaczenia?

Przy okazji zauważmy, że Jezus nie mówi uczniom: "Odrzućcie wszelką myśl o wielkości! Przeznaczeniem człowieka jest marność i małość!"; nie, On mówi: "Pragniecie wielkości? Dobrze. Zatem nauczcie się służyć". Cóż za przewartościowanie... Miłość — niewolnictwem? (przy tej okazji z kolei zaocznie dziękuję za zeszłotygodniową homilię ojcu Pawłowi Gużyńskiemu).

Rolę kontekstów w Biblii doprawdy trudno przecenić...